Przypadek goni przypadek
Kto mnie zna ten wie, że lubię słuchać O Szustaka. Ostatnio slucham "potłuczonych opowieści" i to one trochę mnie zainspirowały. A ponadto dwa ostanie Vlogi bardzo mnie poruszyły. I tak powtsało to co poniżej...
Żyję z Panem Bogiem, raz bliżej raz dalej, czasem pomagają emocje, wtedy jest super, częściej dopada szarzyzna i wtedy jest walka. W walce wiele pomaga. Np taki pewien Dominikanin z Łodzi;) Pomaga wspólnota Domowego Kościoła, w której tak trochę jesteśmy - zobowiązuje do czytania np Pisma Św. (celowo piszę trochę jesteśmy, bo chyba nie do końca to nasze miejsce...) Ale nie ma co ukrywać – mega daleko mi do choćby namiastki tego jak chciałabym żeby moje życie z Nim wyglądało
Ale nie o tym teraz... No więc jak sobie tak myślałam o tym swoim zwykłym życiu to stwierdziłam że w sumie rządzi w nim "przypadek". Ale za każdym razem to taki Boży przypadek jest. Pojawiłam się przypadkiem... często słyszałam od mamy... że mieli się z tatą rozwodzić, ale pojawiłam się ja 16 lat po starszej mojej siostrze... że gdyby nie ja to by się rozwiedli... jako dziecko często wizualizowałam sobie salę sądową i groźnego sędziego pytającego mnie z kim wole zostać z tatą czy z mamą, i ja zawsze odpowiadałam, ze wolę iść do domu dziecka niż wybierać... Potem jako dorosła już osoba patrzyłam na to inaczej. Zawsze powtarzałam że bycie razem dla dziecka nie ma sensu, że może wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi gdyby się jednak mimo przypadku o imieniu Matylda rozwiedli... ale... gdy tak sobie teraz pomyślałam o tych przypadkach w moim życiu... popatrzyłam na to pierwszy raz inaczej... Może jednak ten przypadek nie był przypadkowy...
I jak tak sobie wertuję kartki swojego życia to kurcze tam roi się od Bożych przypadków – męża poznałam przypadkiem nad morzem (a mieszkamy oboje w Małopolsce) na kolonii ze świetlicy w której byłam zupełnie przypadkowo wolontariuszem. I jesteśmy teraz rodzicami piątki dzieci. I żyjemy trochę tak jak kiedyś mówił Papież Franciszek – no czasem latają talerze, ale się kochamy, staramy się od razu pogodzić. A dzieci mamy takie cudowne. No musieliśmy być razem, bo świat bez nich byłby dużo uboższy :) To że mam wykształcenie które pozwala mi wykonywać pracę którą naprawdę lubię to też jest totalny przypadek.
I w ogóle to powinnam dziękować każdej sekundy za swoje przypadkowe życie... I tylko ja cały czas gonie za miłością, akceptacją, pochwałą. Cały czas czegoś mi brakuje...
Jako mała dziewczynka byłam nielubiana przez rówieśników... zupełnie się nie dziwię, beczałam o wszystko i skarżyłam non stop:D W liceum zaczęłam od zera i było ok. Potem zaczęłam stawiać coraz bardziej świadome kroki w swojej wierze... Poznałam smak wspólnoty. Powtarzałam, że Pan Bóg kocha mnie przez drugiego człowieka. Było cudownie... teraz dojrzała ze mnie 43-letnia pani... tak się życie ułożyło... przypadkiem, że mam mnóstwo osób wokół siebie. A ja z każdym dniem czuję się bardziej samotna... w czerwcu w końcu udało mi się nazwać to co czuję... jestem takim puzzlem nie pasującym do żadnej układanki... bardzo to we mnie pracuje od tego czasu... znam sporo osób które są daleko od kościoła... lubimy się szanujemy, czasem przyjaźnimy...ale to nie moja układanka. Jestem aktywna w naszej parafii... znam mnóstwo osób będących blisko Kościoła... ale... no właśnie coś nie gra... odbieram często sygnały że coś ze mną nie tak... może gdybym nie mówiła na głos o tym, co mnie boli, co wkurza... jak męczy mnie bezradność... Bo ten Kościół to chyba nie wie co ze mną zrobić... bo niby wierząca, chodzi do kościoła, robi wszystko, żeby dzieci były blisko Boga, ale... no właśnie... ale...." ale " sprawia że nie pasuję... Czasem usłyszę wprost, że jestem złym katolikiem czasami, że widać że szukam. I kiedy już zaczęłam sobie myśleć, że grzeszę pychą, że trzeba nad tym popracować,że trzeba przemyśleć i może z pokorą wszystko przyjąć.Może mi się tylko wydaję, że to niezgodne z moim sercem... i wtedy "przypadkiem" pewien Dominikanin powiedział Konferencję "Pan z Wami wariatami"... nazwałam sobie moje marzenie... bardzo bym chciała, żebym potrafiła tak żyć, żeby patrząc na to moje życie chociaż jedna osoba uwierzyła w Jezusa, żeby przyszła do Niego i z Nim została... Pewnie za wysoko mierze... usłyszałam na spotkaniu że powinnam przede wszystkim być świadkiem dla swoich dzieci to już dużo... pewnie że tak... pewnie że za mało w moim życiu modlitwy, Słowa Bożego, za dużo pychy.... pewnie że słabo wierzę że to możliwe, ale marzyć chyba mogę??
I nie jest lepiej... czasem nie ogarniam, czemu ja tak ciągle na opak... tak po prostu jakiś smutek noszę w sobie... chociaż obiektywnie brak do niego powodu, za to on ten smutek powoduje wyrzuty sumienia ... I wczoraj znów przypadkiem ten sam Dominikanin nagrał przypadkowego Vloga.... i do tego wygrałam wczoraj z pokusami i otworzyłam Pismo Święte i przeczytałam:
"Posłuchaj, córko, spójrz i nakłoń ucha, zapomnij o swym ludzie, o domu ojca swego.Król pragnie twej piękności: On jest panem twoim, oddaj Mu pokłon."
I olśniło mnie... chyba czas wskoczyć stopień wyżej... może wreszcie trzeba skończyć biegać za akceptacją. Może czas zacząć żyć tak, żeby miłość Boga odczuwać od Niego samego a nie przez ludzi. Tak trzeba stanąć pod Krzyżem... i trwać.... pod Krzyżem i w Kościele, jakikolwiek by nie był... i nie muszę się ze wszystkim zgadzać... nie muszę do wszystkich pasować... muszę stać pod Krzyżem... Długa droga przede mną...
Może akurat ktoś kto to przeczyta czuje się podobnie... Ja ze swojej strony obiecuję modlitwę i bardzo sama o nią proszę. Bo jedno to wiedzieć, a drugie to zrobić... Jedno i drugie trudne... ale w moim przypadku wiem, że dużo trudniejsze jest to drugie...
A jesli ktoś chciałby posluchać podaję linki do Konferencji Ojca Adama
https://www.youtube.com/watch?v=S0IOhljx0o0
https://www.youtube.com/watch?v=M8dXzNqB3aM
Mama